10. Małżeństwo w kulturze chrześcijańskiej
Twoje narzędzia:
UWAGA: Powyższe linki do tekstów biblijnych udostępniamy wyłącznie dla wygody czytelnika. Znajdują się one jednak na stronach innych, niezależnych od nas autorów, których poglądy i opinie należą wyłącznie do nich, a zespół Projektu Daniel 12 tych poglądów nie autoryzuje ani nie podziela. Autoryzujemy jedynie teksty opublikowane na niniejszej stronie.
Waga małżeństwa i trauma rozwodu mają ogromne znaczenie zarówno w chrześcijaństwie, jak i w judaizmie, jakkolwiek kary śmierci w chrześcijaństwie nigdy w tym przypadku nie stosowano. Nie wiadomo jednak, co gorsze – straszenie śmiercią fizyczną, czy duchową. Niepodporządkowanie się nakazom kościoła oznacza bowiem „grzech” i „drogę do piekła”. Nieistotne, czy małżeństwo ludzkie nazwiemy „sakramentem”, czy „świętym przymierzem” pomiędzy jedną kobietą i jednym mężczyzną. Największym bluźnierstwem jest tu nadawanie temu związkowi świętej mocy z ustanowienia Bożego. Błędna interpretacja Biblii sprawia, że kościół opiera doktrynę o małżeństwie na dosłownie rozumianym związku kobiety i mężczyzny z ogrodu Eden, związku według kościoła nierozerwalnego, heteroseksualnego i monogamicznego. Dobrze, że Biblia nie wspomina o kolorze skóry Adama i Ewy, bo kościół byłby w stanie ustanowić bariery rasowe, które zresztą przez długie dziesięciolecia obowiązały w USA, gdzie zabronione były małżeństwa międzyrasowe, co usprawiedliwiano rzekomym zakazem Bożym. Zarówno ślubowanie dozgonnej wierności, jak i sama „sakramentalna” procedura małżeństwa jest wymysłem ludzkim. Człowiek nie jest bowiem w stanie ślubować wierności ani drugiemu człowiekowi, ani tym bardziej Bogu, bo nawet jeśli rozumieć Biblię fizycznie, to stwierdza ona, że cudzołóstwo rodzi się w sercu, niekoniecznie w czynie. Adam i Ewa nie byli w stanie spełnić nakazu Bożego, a oni symbolizują przecież „naturę każdego człowieka”. Dlatego czynienie z małżeństwa ludzkiego prawa Bożego to kpina z Boga, bo w Biblii Bóg na każdym kroku „trąbi”, że „prawo” jest niemożliwe do wypełnienia przez człowieka, a jest tak dlatego, że Prawo jest duchowe. To Prawo Ducha, które inaczej zwane jest Łaską.
Jeśli twierdzi się, że małżeństwo jest „trwałym fundamentem rodziny”, to dlaczego mamy tyle patologicznych małżeństw? Idea „miłości wzajemnej” sprowadza funkcje rodziny do prokreacji i wychowania dzieci, stawiając tyle ograniczeń co do sposobów ekspresji miłości (np. ograniczenia w pożyciu seksualnym), że sami ludzie traktują małżeństwo bardziej „symbolicznie” niż dosłownie. Kościół nie tylko przywłaszczył sobie prawo do udzielania ślubów – w ramach „małżeństwa Bożego” – ale także uczynił z tego rytuał oparty na zestawie praw i obowiązków. Przystępujący do małżeństwa kościelnego muszą być ochrzczeni wodą, muszą odbyć nauki przedślubne i ceremonię ślubną w kościele. Głoszone przez kościół hasła wolności i świadomości wyboru zostają zniwelowane przez narzucony przez niego „wybór”. Dodatkowo kościół miesza się we wszystkie aspekty rodziny takie jak „metody kontroli płodności”, narzucając obowiązek korzystania jedynie z „naturalnych metod regulacji urodzeń”. Nowocześni katolicy uważają taki nakaz za absurd, porównywalny z zakazem przetaczania krwi u Świadków Jehowy. Niewątpliwie jest to temat pełen kontrowersji, której podstawą jest fizyczna interpretacja Biblii i własna wyobraźnia człowieka. Absurdem jest też nauczanie kościoła, jakoby tylko w małżeństwie „seks osiągał swoją doskonałość”, co ma wynikać z „miłości i wzajemnego oddania” małżonków. Tymczasem na jakość seksu wpływ ma tak wiele czynników, że na ten temat powinni wypowiadać się lekarze i psychologowie. Kwestia dochowania wierności czy osiągnięcia szczęścia w związku to kwestia dobrego lub złego dopasowania dwóch osób. Niektórzy uzyskują to już w pierwszym związku, inni w kolejnych, a niektórym nie udaje się to nigdy.
Niektóre wyznania wynoszą małżeństwo do rangi „drogi uświęcenia” człowieka. „Małżeństwa” teologowie kościelni dopatrują się w obrazie Adama i Ewy. Pamiętamy jednak, że oboje zostali z „raju” wypędzeni jako grzesznicy, a nie „święci”. Obraz ten jest źródłem kontrowersji, w zależności od punktu widzenia i sposobu interpretacji. Ponadto, jeżeli małżeństwo jest taką „świętością”, a bezżenność bytem niepełnym, to dlaczego kościół katolicki wprowadził „celibat”? Ta rzekoma „świętość” jest wynikiem własnej interpretacji Biblii, na wzór „wody święconej”, czyli zwykłej wody pobłogosławionej przez biskupa, księdza lub diakona, która ma posiadać nadprzyrodzoną moc. W ten sposób jedni ludzie nadają „świętości” innym ludziom, a nawet przedmiotom. Stwierdzenie, że dzięki małżeństwu ludzie stają się „czyści” a „rodzina jest małym kościołem” to kolejne pustosłowie. Jak bowiem człowiek może się wzorować na „miłości Bożej”? Jak ludzie mogą stać się „czyści” przez własną miłość? Jak mogą stać się częścią Królestwa Bożego? Jezus to Bóg, czyli Człowiek Duchowy. „Miłość Boża” to nie „emocja”. To ofiara Ducha, czyli przelanie Ducha Bożego (zbawienie) na Bożego wybrańca. Z natury każdy człowiek ma w sobie grzech, czyli złego ducha (stąd wszyscy ludzie są „grzesznikami”), dlatego nie tylko nie ma w nas „miłości Bożej”, ale z natury jesteśmy wrogami Boga. Jak więc ze związku dwóch złych duchów może powstać „święte przymierze”? Jak biologiczni ludzie, odprawiając jakiś fizyczny obrzęd, mogą stać się „bliżsi Bogu” albo tworzyć Królestwo Boże? Zbawienie przez wielu kojarzone jest z „zaproszeniem ze strony Boga”, ale, jak wskazuje Biblia, owego „zaproszenia” nie może przyjąć żaden niepowołany (niewybrany). Na „ucztę weselną” mogą przyjść tylko ci, którzy otrzymali „strój weselny”, czyli „szatę zbawienia” (Mt 22:2-14).
Małżeństwo ziemskie nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek darem Bożym. Ludzie zmieniają partnerów z rozmaitych przyczyn. Po ludzku, małżeństwo można traktować jako formę zobowiązania do wspólnego życia w miłości, wierności, szacunku, wzajemnej odpowiedzialności czy „na dobre i na złe”, ale nie można tego wiązać z wiecznym przymierzem Bożym ani z jakimś obowiązkiem wobec Boga. A właśnie tak robi się w kościele. Nazywa się to ładnie „prawem i obowiązkiem małżonków do życia w jedności i nierozerwalności, do tworzenia rodziny oraz wychowania dzieci w wierze”. Rodzinę nazywa się „cząstką” kościoła na wzór „cząstki” wybranych przez Boga do zbawienia, „cząstki”, która składa się na „dom duchowy”. Człowiekowi nadaje się moc wzmacniania owego „domu duchowego” poprzez „własną pracę”, która polega na deklaracji wiary, przyjmowaniu sakramentów i modlitwie. Od rodziców wymaga się wprowadzania dzieci do „wspólnoty kościoła” i „jedności z Bogiem”, począwszy od ochrzczenia ich i wychowania religijnego. Dzieciom wpaja się nie tylko bezwzględny szacunek do rodziców, ale także obowiązek opieki nad rodzicami w chorobie i starości. Są to, oczywiście, bardzo szlachetne postulaty i tak jak rodzice opiekują się dziećmi, tak w przyszłości dzieci mogą chcieć otoczyć opieką swoich rodziców, ale są to zasady płynące wyłącznie z etyki i dobrego wychowania. Nie ma to nic wspólnego z nakazem Bożym czy nakazem misyjnym Jezusa, na które tak często powołują się kościoły różnych wyznań. Osiągnięcie „jedności z Bogiem” poprzez „własną pracę” jest taką samą utopią jak szukanie przez dzieci w rodzicach wzoru godnego naśladowania, wzoru „życia w świętości”, podczas gdy Biblia mówi, że każdy człowiek jest „grzesznikiem”.
Doktryny wyznań religijnych przypominają czasem zasady prowadzące do osiągnięcia „równości i szczęścia”, coś jak życie w socjalizmie – systemie, który miałby być „rajem na ziemi”. Dlatego kościoły w coraz większym stopniu adaptują się do zmian wynikających ze zmian moralności i rozwoju społecznego, które z jednej strony na nowo zjednują im członków, a z drugiej podważają i unieważniają wcześniejsze dogmaty religijne, przez co kwestionują wiarygodność kościołów. Ludzie zazwyczaj płyną z prądem, szukając takiego sposobu „czczenia Boga” jaki jest im najbardziej na rękę. Co ciekawe, ani model „mężczyzny jako głowy rodziny”, ani model „partnerstwa w małżeństwie” nie sprawdzają się w pełni w zderzeniu z rzeczywistością, bo współcześnie mężczyzna zazwyczaj nie jest w stanie utrzymać całej rodziny z jednej pensji ani, w społeczeństwie (przynajmniej w teorii) równouprawnionym, wyegzekwować władzy nad kobietą, a z drugiej strony kobiety coraz częściej przejmują inicjatywę w związkach. Najczęściej to wciąż na kobietach spoczywa ciężar wychowania dzieci, choć mężczyźni lubią dumnie nazywać się „ojcami”. Choć w pewnym stopniu obydwoje uczestniczą w wychowaniu dzieci, nie można powiedzieć, że, mówiąc oględnie, jest to partnerstwo pełne. W rodzinach lepiej sytuowanych często bywa również tak, że ani matka, ani ojciec nie zajmują się swoimi dziećmi, lecz wynajęta w tym celu osoba. Często dużą rolę w wychowaniu dzieci odgrywają dziadkowie, i to bez względu na status majątkowy rodziny. Mówimy tu, oczywiście, o społeczeństwach tradycyjnie chrześcijańskich, gdyż w innych tradycjach role te bywają przeróżne.
Szukanie w Biblii treści, które wspierają nadrzędność mężczyzn, idee feministyczne czy idee równouprawnienia społecznego, to własna interpretacja Słowa Bożego. Każdy bez problemu znajdzie w Biblii coś dla poparcia własnego poglądu, bo warstwa fizyczna Biblii to zbiór kontrowersji i sprzeczności. Wzór kobiety opisany w rozdziale 31 Księgi Przysłów dla jednych będzie tekstem feministycznym, inni będą zaś nalegać, że tekst ten pokazuje dobitnie, że miejscem kobiety jest dom, a jej rolą dbanie o męża. Podobne interpretacje dotyczą sytuacji Miriam, siostry Mojżesza. Jedni będą tu widzieć rolę kobiety usługującej mężczyźnie, inni będą odnosić do kobiet takich jak Debora, która pełniła funkcje przywódcze. Najbardziej kontrowersyjną postacią jest Maria, „służebnica Pańska”, która została wywindowana do roli niemalże równej Bogu. Nawet w społeczeństwach patriarchalnych i tradycyjnie chrześcijańskich role kobiet i mężczyzn powoli zdążają do równouprawnienia, choć w niektórych ugrupowaniach ortodoksyjnych pewnie nigdy do tego nie dojdzie.
W kulturze chrześcijańskiej jest o tyle łatwiej zrozumieć model rodziny, że Biblia mówi językiem bardziej otwartym o znaczeniu synostwa, czyli statusu „dziecka Bożego”. Problem polega na tym, że nie wystarczy „przyjąć” wiarę chrześcijańską i zacząć zwracać się do Boga „Abba” (Rz 8:15), bo o „adopcji”, czy inaczej zbawieniu, decyduje dar Ducha Świętego – dar „przybrania za synów”. Duch Święty jest „głosem i świadectwem” przynależności do Ojca w niebie, przy czym nie chodzi tu o „głos i świadectwa” fizyczne, lecz o duchowe „świadectwo” samego Ducha, nie człowieka.
Pozycjonowanie ról kulturowych, czym zajmują się socjolodzy w ramach tzw. „gender studies” (studiów nad rolami kulturowymi płci), urosło do rozmiarów wojny kulturowej. Problem polega na tym, że studia nad rolami kulturowymi płci, podobnie zresztą jak walkę o równouprawnienie osób nieheteronormatywnych (LGBTQ+), postrzega się w kategoriach zagrożenia dla „tradycyjnego modelu” małżeństwa. W tradycji chrześcijańskiej istnieje binarność, to znaczy, wyróżnia się tylko dwie płcie: męską i żeńską, które wywodzi się od Adama i Ewy oraz biologicznych funkcji rozrodczych (bez względu na to, że zdarzają się przypadki osób, które posiadają biologiczne cechy obu płci), całkowicie pomijając bogactwo psychiki ludzkiej, którego pozbawione są zwierzęta. W takim duchu wychowuje się dzieci, zamiast uwzględniać to, co jest dobre i złe dla poszczególnych osób. Innymi słowy, narzuca się określone normy wychowania, model społeczny oraz sztywny podział ról płciowych, przez co, chcąc nie chcąc, tworzy się przypadki „odbiegające od normy”. Gdyby „normą” była różnorodność, uniknęlibyśmy wciskania na siłę osób w sztucznie ustalone schematy, czego skutkiem może być, i najczęściej jest, czyjaś krzywda. Jest to podobne do sytuacji, kiedy z naszego dziecka próbujemy na siłę zrobić sportowca czy muzyka, zmuszając je do prób i treningów, pomimo ewidentnego braku predyspozycji, kierując się wyłącznie własnymi ambicjami czy próbą samospełnienia. Na szczęście wytyczne dotyczące płci i ról społecznych są weryfikowane przez życie. Nie pomaga tu powoływanie się na Biblię i Boga, a wszystko zmierza w kierunku nowych interpretacji Słowa Bożego, dostosowanych do wymogów danej kultury. Innymi słowy, jedne interpretacje zastępują drugie lub uzupełniają je w taki sposób, że wprowadzają do nich pewne „wyjątki”. To naturalne, gdyż w przeciwnym razie wszyscy musielibyśmy zostać Amiszami i zatrzymać się w rozwoju cywilizacyjnym. Czasy niewolnictwa, które chrześcijaństwo przez długi czas popierało, minęły i chrześcijaństwo musiało to zaakceptować. To tylko kwestia czasu, kiedy zaakceptuje także homoseksualność, co zresztą uczyniło już wiele kościołów protestanckich.
Jak już wspomnieliśmy, w świecie fizycznym władza męża i posłuszeństwo żony nie sprawdzają się, gdyż w warunkach nowoczesnego społeczeństwa oboje są odpowiedzialni za życie rodzinne. Zwykle oboje muszą też pracować na utrzymanie rodziny, a kwestia poborów w coraz większym stopniu zależy od kwalifikacji, nie od płci. Utrzymanie i obowiązki rodzinne są oparte na kompromisie, o którym najczęściej decydują zarobki, a nie płeć. Przeważającym modelem rodziny jest wciąż związek mężczyzny i kobiety, ale w wielu społecznościach inne konfiguracje nikogo już nie dziwią, a wszystko zmierza w kierunku modelu, w którym akceptowane będą związki różnopłciowe i jednopłciowe, a także, szczególnie wśród najmłodszych pokoleń, bardziej złożona ekspresja płciowa, jak choćby niebinarność, czyli brak potrzeby identyfikacji z jakąkolwiek płcią. Życie chrześcijańskie zmierza coraz bardziej w kierunku „relacji z Bogiem” a nie z drugim człowiekiem, choć ową „relację” wciąż rozumie się w kategoriach posłuszeństwa źle pojmowanemu Prawu Bożemu. Chociaż w swoim przekazie duchowym Słowo Boże jest niezmienne, rozumienie przez człowieka przekazu fizycznego tego Słowa ciągle się zmienia. Role płci są tego przykładem. Obecnie promuje się przekaz, według którego równość płci podyktowana jest stworzeniem mężczyzny i kobiety jako równych wobec Boga i uczynionych na Jego obraz. Owa „równość”, jak się naucza, została następnie zaburzona przez upadek człowieka, co poskutkowało zasadą wyższości mężczyzny, przy czym przyjście Chrystusa określa się jako „przywrócenie równości kobiet”. Jak widać, wpadamy tu w pułapkę kolejnych interpretacji Biblii i kolejnych stereotypów, dopasowywanych do rozwoju kulturowego. Służenie wspólnemu dobru, wzajemne uzupełnianie czy wspieranie się w parach nie ma nic wspólnego z naszą relacją z Bogiem i nie jest, bynajmniej, Biblijnym wzorcem rodziny.
Fizyczne (czytaj: kościelne) małżeństwo jest także widziane jako część planu Bożego, począwszy od stworzenia. Dwoistość płci ma bowiem świadczyć o kompletności nie tylko w sferze genetycznej, ale także społecznej. Owszem, zróżnicowanie płciowe jest konieczne do powstawania potomstwa, ale prokreacja wcale nie musi odbywać się w ramach monogamicznych związków małżeńskich. Ponadto zarówno homoseksualne kobiety, jak i homoseksualni mężczyźni są biologicznie zdolni do rozmnażania i w ramach swoich związków mogą wychowywać własne dzieci. Często de facto to robią, „dziedzicząc” dzieci ze swoich poprzednich, heteroseksualnych związków, w które weszli na przykład pod wpływem społecznej czy kościelnej presji, zanim podjęli decyzję, że dłużej w nich pozostawać nie mogą. I nie ma to nic wspólnego z Bożym planem zbawienia. Biblia jednoznacznie mówi, że zbawiona będzie tylko „resztka”, że droga do zbawienia jest „wąska”, że wybór Boży nie dotyczy całej ludności świata w dowolnym momencie jego istnienia. Mimo to zarówno instytucjonalne chrześcijaństwo, jak i chrześcijański model rodziny odnoszą swoje normy i nauki do całych mas społecznych, twierdząc, że zadaniem kościoła jest „nawrócenie” jak największej liczby ludzi i dążąc do dosłownie rozumianej hegemonii jednej religii – zbudowania utopijnego, uniwersalnego „królestwa bożego” tu, na fizycznej ziemi. Tymczasem jakaś forma małżeństwa (coraz częściej tylko cywilnego) jest powszechnie akceptowaną instytucją i główną metodą przekazywania życia biologicznego, bez względu na wyznanie czy kulturę. Nie ma to jednak nic wspólnego z Łaską Bożą, czyli zbawieniem.
Według chrześcijan rodzina chrześcijańska, czyli taka, która funkcjonuje według chrześcijańskich (kościelnych) zasad, ma u Boga specjalne przywileje. Podobnie myślą wyznawcy innych religii, którzy stosują się do zasad ich własnych religii i którzy także otrzymują od swojego Boga domniemane „błogosławieństwo” w postaci dzieci. Owszem, kobieta i mężczyzna „powołani są do płodności”, ale nie ma to nic wspólnego z powołaniem do świętości. Wszyscy przytaczają przykład Adama i Ewy, twierdząc, że Bóg stworzył kobietę, bo nie chciał, żeby Adam był sam, że jest dobrze, aby człowiek miał równorzędnego pomocnika, że kobieta jest wspólnotą małżeńską mężczyzny, że obydwoje otrzymali przykazanie rozmnażania się. Zauważmy jednak, że „pierwsi rodzice” są zarazem obrazem „pierwszych grzeszników”. Jak więc mogą być modelem? Modelem wybiórczym? W jednym należy z nich brać przykład, w innym nie? Poza tym, jak wytłumaczyć biologiczną bezpłodność niektórych mężczyzn i kobiet? Jak wytłumaczyć przykazanie, aby opuścić ojca i matkę i stać się „jednym ciałem”? W biblijnych rodzinach patriarchalnych, w których okres życia patriarchy przekraczał 100 lat, pod jednym dachem często żyło wiele pokoleń: dzieci, rodzice, dziadkowie, pradziadkowie, a nawet prapradziadkowie. W dzisiejszych czasach zamieszkanie pary małżeńskiej z rodzicami jednej ze stron nie jest zjawiskiem bardzo rzadkim, głównie podyktowanym względami ekonomicznymi. Jak więc w takich warunkach opuścić ojca i matkę? A co jeśli starsi rodzice wymagają stałej opieki?
W związku z powyższymi dylematami, czy można upierać się przy fizycznej interpretacji Bożych przykazań? Czy można fizycznym interpretacjom Biblii nadawać rangę zamysłu i planu Bożego? Absolutnie nie. Jedyne do czego to bowiem prowadzi to nawarstwiające się sprzeczności i kontrowersje.
Dwie cechy małżeństwa, na które kościół kładzie szczególny nacisk, to „nierozerwalność” oraz „obowiązek prokreacji”. Co jednak począć, jeśli jedno z partnerów ma dysfunkcję seksualną, która może pojawić lub ujawnić się już po zawarciu małżeństwa (na przykład wskutek wypadku czy choroby)? Adopcja często nie jest dobrym rozwiązaniem. Kiedyś nie było problemu, żeby mąż spłodził dziecko z inną partnerką, czy kolejną żoną. Bezpłodna żona często sama go do tego namawiała. Było to częścią kultury i tradycji. Dawniej małżeństwa zwykle zawierano bardzo młodo (partnerka często była jeszcze dzieckiem), co było praktykowane także wśród społeczności żydowskiej, czyli „wybranej”. Zaręczyny miały charakter prawny i status małżeństwa, choć jeszcze nieoficjalny. Dzieci urodzone w tym czasie były dziećmi prawowitymi (zgodnie z później obowiązującymi chrześcijańskimi standardami zostałyby uznane za „bękarty”), a związków małżeńskich czy stosunków płciowych z osobą nieletnią nikt nie nazywał pedofilią. Nikomu też nie przeszkadzała różnica wieku, choć duża różnica wieku we współczesnych związkach, nawet nieformalnych, zwykle jest wytykana, zwłaszcza jeśli to partnerka jest dużo starsza.
Założenie kościoła, że związek małżeński jest „owocem miłości mężczyzny i kobiety” to tylko wygodna teza, bo Biblia opisuje na przykład małżeństwa lewirackie, czyli takie, w których brat zmarłego miał obowiązek wejść w związek z wdową po nim (bratową) dla podtrzymania imienia zmarłego. Jeżeli szwagier wdowy z tego obowiązku rezygnował, popadał u wszystkich w niesławę. Obecnie również istnieją małżeństwa „z rozsądku”, zawierane z różnych, nieromantycznych przyczyn, na przykład w ramach sponsoringu, z powodu chęci uzyskania stałego pobytu w jakimś kraju, chęci ukrycia majątku lub zamaskowania homoseksualności. Prawdą jest też, że większość małżeństw zawartych z powodu gorącego romantycznego uniesienia po jakimś czasie „wypala się” i zamienia w związek oparty na obustronnej akceptacji, gdyż tego typu emocje z czasem gasną.
Tradycyjnie dzieci uważane były za znak błogosławieństwa Bożego, a bezdzietność za znak przekleństwa. Nie zdawano sobie bowiem sprawy, że Boży plan dotyczy spraw duchowych, nie materialnych. Mężczyzna zawsze był stroną dokonującą wyboru i to on stanowił podstawę linii rodowej, na wzór Boga i Szatana, czyli „patriarchów” dwóch duchowych linii rodowych – wybrańców i niewybrańców, z których niewybrańcy są jednocześnie wybrańcami Szatana. W symbolice biblijnej „narodziny dziecka” oznaczają albo przyjście (w znaczeniu „ujawnienie”) Ducha Bożego, albo przyjście ducha Szatana. Rzeczywistym błogosławieństwem Bożym jest linia rodowa patriarchy duchowego Jezusa Chrystusa, czyli przekazywanie daru Ducha Świętego wybrańcom Bożym na przestrzeni czasu. W tym sensie „narodziny dziecka” symbolizują „narodziny Ducha Bożego w duszy wybrańca”, tak zwane „nowe narodzenie”. Analogicznie, Szatan i niewybrańcy, choć stworzyli własny program zbawienia („własne narodziny”), nie wydadzą owocu w postaci zbawienia, czyli Ducha Bożego. Z tego wynika ich „bezpłodność” i „przekleństwo”.
Mówi się, że rodzina to społeczny mechanizm przekazywania życia, mechanizm będący trzonem człowieczeństwa, mechanizm, którego nie da się zmienić, bo płodność zawsze odnosi się do pary mieszanej – mężczyzny i kobiety. Twierdzi się również, że wszystkie inne ludzkie doświadczenia, takie jak patriarchat, niewolnictwo czy poligamia, nie przetrwały próby czasu. Oczywiście, w takim modelu rodziny nie ma miejsca na związki jednopłciowe. Być może, jednak na skutek ewolucji coraz więcej par boryka się z problemem niepłodności lub bezpłodności i coraz częściej sięga po pomoc medyczną. Kto wie, czy w niedalekiej przyszłości nośnikiem dziecka nie będzie także mężczyzna, a rozmnażanie nie będzie opierać się głównie na sztucznych metodach zapładniania. Choć dziś to czysta spekulacja, kiedyś metoda in-vitro była magią, czymś uważanym za akt szatański i złowrogi. Obecnie stosowana jest powszechnie. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłości. Podobny status ma dzisiaj klonowanie, ale w obliczu zagrożenia wymarciem gatunku ludzkiego, być może kiedyś stanie się to jakimś sposobem na przetrwanie.
Sednem tych rozważań jest pokazanie, jak model rodziny stworzony przez człowieka, a przede wszystkim przez instytucję kościelną, może ewaluować. Być może za sto czy kilkaset lat nasze pokolenie będzie wyśmiewane, podobnie jak my deprecjonujemy dziś model patriarchalny czy niewolnictwo. Analiza fizycznego modelu rodziny powinna dać nam do zrozumienia, że rzeczywisty model rodziny opisywany w Biblii jest ponadczasowy i powinien być odczytywany w inny sposób. W przeciwnym razie należałoby Biblię wyśmiać, uznać za bezwartościową lub stwierdzić, że jej słowa odnoszącą się wyłącznie do przeszłości. Jeżeli tak, to być może wszystko inne, łącznie z Prawem Bożym, powinno zostać zamknięte w przeszłości i więcej nie obowiązywać. Tak właśnie czytelnicy Biblii ją traktują – zarówno teolodzy, jak i wierni kościoła uważają, że należy przestrzegać to, co da się przestrzegać, a tego, co ich zdaniem nieaktualne, przestrzegać nie należny. Biblię traktujemy wybiórczo.
Tymczasem fizyczny model rodziny w każdym aspekcie i w każdym momencie historii oblewa wszelkie egzaminy. Rozwój kulturowy i powszechny dostęp do środków masowego przekazu odkrył prawdziwe oblicze obowiązującego „modelu rodziny”, gdzie dzieci są nierzadko niechcianym „skutkiem ubocznym” nieodpowiedzialnego seksu, gdzie często panuje przemoc psychiczna, ekonomiczna i fizyczna, gdzie brak jest poszanowania między członkami rodziny, gdzie powszechne są konflikty powodowane zazdrością i chciwością, a członkostwo w instytucji kościelnej i uczestnictwo w liturgii jest zabiegiem czysto wizerunkowym, sztuką teatralną odgrywaną przed sąsiadami i innymi członkami społeczności. Choć sporo osób ma w domu Biblię, nikt jej nie czyta, o jakiejkolwiek analizie czy studiowaniu nie wspominając. Łatwiej jest przyjąć za pewnik to, co deklaruje kościół, zwłaszcza gdy idą za tym różne społeczne korzyści i obietnice, włącznie ze „zbawieniem” na własnych warunkach. Biblia o rodzinie mówi niewiele, tymczasem na podstawie tych kilku czy kilkunastu zdań konstruuje się rozbudowaną filozofię życia chrześcijańskiego i rodzinnego. Do tego każe się nam wybierać pomiędzy rodziną „świętą” a „szatańskimi” związkami homoseksualnymi, konkubinatami czy studiami gender – rozważaniami na temat kulturowych aspektów tożsamości płciowej. Za rodzinę patologiczną uważa się nie taką, w której występuje przemoc, a taką, która nie przynależy do kościoła. Tymczasem zachowania patologiczne występują w wielu rodzinach i związkach, bez względu na przynależność religijną lub jej brak. Co gorsza, patologie w związkach deklarujących przynależność do kościoła starannie się ukrywa lub „tuszuje”, żeby nie dotarły do wiadomości publicznej, a wręcz wywołuje się je za sprawą dyskryminujących lub nierealistycznych doktryn kościelnych, które zapewniają bezkarność sprawcom przemocy lub zmuszają małżonków do trwania w dysfunkcyjnym związku do końca życia.
Fizyczna interpretacja modelu rodziny, czy to w judaizmie, czy w chrześcijaństwie, nadaje małżeństwu charakter religijny i społeczny. Zarówno Żydzi, jak i chrześcijanie uważają się za wybrańców Bożych; każda z tych religii na swój sposób. Każda z nich jest jednocześnie uosobieniem „własnego programu zbawienia”; „własnego”, bo twierdzi, że przynależność do niej i odpowiednia aktywność religijna jest gwarantem łaski Bożej. Ta fantazja opiera się na błędnej interpretacji biblijnego opisu stworzenia człowieka i dążeniu do tworzenia sztucznego „raju na ziemi”, czyli fizycznie pojętego królestwa bożego. Szczególną uwagę zwraca się na stwierdzenie, że „bez kobiety mężczyzna odczuwał udrękę samotności a to, że był sam, nie było dobre”. Zacząć należy jednak od tego, że Biblia stwierdza, że człowiek powstał z „prochu ziemi”, co symbolizuje „człowieka ziemskiego”, czyli istotę przepełnioną duchem Szatana. Wydaje się to tak oczywiste, że swoistym absurdem jest, że w zasadzie żaden teolog o tym nie mówi. Ktoś, kto patrzy na Biblię fizycznie może powiedzieć, że opis ten po prostu oznacza, że jesteśmy ziemianami, a nie jakimiś kosmitami. Biblii chodzi jednak o zarysowanie kontrastu pomiędzy „człowiekiem ziemskim” – niezbawionym (będącym obrazem ducha Szatana) – a „człowiekiem niebieskim” – zbawionym. „Człowiek niebieski” jest obrazem Ducha Świętego, czyli samego Boga. Zbawiony wybraniec staje się właśnie „człowiekiem niebieskim”, czyli duchowym podobieństwem Boga.
Jeśli twierdzi się, że małżeństwo jest „trwałym fundamentem rodziny”, to dlaczego mamy tyle patologicznych małżeństw? Idea „miłości wzajemnej” sprowadza funkcje rodziny do prokreacji i wychowania dzieci, stawiając tyle ograniczeń co do sposobów ekspresji miłości (np. ograniczenia w pożyciu seksualnym), że sami ludzie traktują małżeństwo bardziej „symbolicznie” niż dosłownie. Kościół nie tylko przywłaszczył sobie prawo do udzielania ślubów – w ramach „małżeństwa Bożego” – ale także uczynił z tego rytuał oparty na zestawie praw i obowiązków. Przystępujący do małżeństwa kościelnego muszą być ochrzczeni wodą, muszą odbyć nauki przedślubne i ceremonię ślubną w kościele. Głoszone przez kościół hasła wolności i świadomości wyboru zostają zniwelowane przez narzucony przez niego „wybór”. Dodatkowo kościół miesza się we wszystkie aspekty rodziny takie jak „metody kontroli płodności”, narzucając obowiązek korzystania jedynie z „naturalnych metod regulacji urodzeń”. Nowocześni katolicy uważają taki nakaz za absurd, porównywalny z zakazem przetaczania krwi u Świadków Jehowy. Niewątpliwie jest to temat pełen kontrowersji, której podstawą jest fizyczna interpretacja Biblii i własna wyobraźnia człowieka. Absurdem jest też nauczanie kościoła, jakoby tylko w małżeństwie „seks osiągał swoją doskonałość”, co ma wynikać z „miłości i wzajemnego oddania” małżonków. Tymczasem na jakość seksu wpływ ma tak wiele czynników, że na ten temat powinni wypowiadać się lekarze i psychologowie. Kwestia dochowania wierności czy osiągnięcia szczęścia w związku to kwestia dobrego lub złego dopasowania dwóch osób. Niektórzy uzyskują to już w pierwszym związku, inni w kolejnych, a niektórym nie udaje się to nigdy.
Niektóre wyznania wynoszą małżeństwo do rangi „drogi uświęcenia” człowieka. „Małżeństwa” teologowie kościelni dopatrują się w obrazie Adama i Ewy. Pamiętamy jednak, że oboje zostali z „raju” wypędzeni jako grzesznicy, a nie „święci”. Obraz ten jest źródłem kontrowersji, w zależności od punktu widzenia i sposobu interpretacji. Ponadto, jeżeli małżeństwo jest taką „świętością”, a bezżenność bytem niepełnym, to dlaczego kościół katolicki wprowadził „celibat”? Ta rzekoma „świętość” jest wynikiem własnej interpretacji Biblii, na wzór „wody święconej”, czyli zwykłej wody pobłogosławionej przez biskupa, księdza lub diakona, która ma posiadać nadprzyrodzoną moc. W ten sposób jedni ludzie nadają „świętości” innym ludziom, a nawet przedmiotom. Stwierdzenie, że dzięki małżeństwu ludzie stają się „czyści” a „rodzina jest małym kościołem” to kolejne pustosłowie. Jak bowiem człowiek może się wzorować na „miłości Bożej”? Jak ludzie mogą stać się „czyści” przez własną miłość? Jak mogą stać się częścią Królestwa Bożego? Jezus to Bóg, czyli Człowiek Duchowy. „Miłość Boża” to nie „emocja”. To ofiara Ducha, czyli przelanie Ducha Bożego (zbawienie) na Bożego wybrańca. Z natury każdy człowiek ma w sobie grzech, czyli złego ducha (stąd wszyscy ludzie są „grzesznikami”), dlatego nie tylko nie ma w nas „miłości Bożej”, ale z natury jesteśmy wrogami Boga. Jak więc ze związku dwóch złych duchów może powstać „święte przymierze”? Jak biologiczni ludzie, odprawiając jakiś fizyczny obrzęd, mogą stać się „bliżsi Bogu” albo tworzyć Królestwo Boże? Zbawienie przez wielu kojarzone jest z „zaproszeniem ze strony Boga”, ale, jak wskazuje Biblia, owego „zaproszenia” nie może przyjąć żaden niepowołany (niewybrany). Na „ucztę weselną” mogą przyjść tylko ci, którzy otrzymali „strój weselny”, czyli „szatę zbawienia” (Mt 22:2-14).
Małżeństwo ziemskie nie ma nic wspólnego z jakimkolwiek darem Bożym. Ludzie zmieniają partnerów z rozmaitych przyczyn. Po ludzku, małżeństwo można traktować jako formę zobowiązania do wspólnego życia w miłości, wierności, szacunku, wzajemnej odpowiedzialności czy „na dobre i na złe”, ale nie można tego wiązać z wiecznym przymierzem Bożym ani z jakimś obowiązkiem wobec Boga. A właśnie tak robi się w kościele. Nazywa się to ładnie „prawem i obowiązkiem małżonków do życia w jedności i nierozerwalności, do tworzenia rodziny oraz wychowania dzieci w wierze”. Rodzinę nazywa się „cząstką” kościoła na wzór „cząstki” wybranych przez Boga do zbawienia, „cząstki”, która składa się na „dom duchowy”. Człowiekowi nadaje się moc wzmacniania owego „domu duchowego” poprzez „własną pracę”, która polega na deklaracji wiary, przyjmowaniu sakramentów i modlitwie. Od rodziców wymaga się wprowadzania dzieci do „wspólnoty kościoła” i „jedności z Bogiem”, począwszy od ochrzczenia ich i wychowania religijnego. Dzieciom wpaja się nie tylko bezwzględny szacunek do rodziców, ale także obowiązek opieki nad rodzicami w chorobie i starości. Są to, oczywiście, bardzo szlachetne postulaty i tak jak rodzice opiekują się dziećmi, tak w przyszłości dzieci mogą chcieć otoczyć opieką swoich rodziców, ale są to zasady płynące wyłącznie z etyki i dobrego wychowania. Nie ma to nic wspólnego z nakazem Bożym czy nakazem misyjnym Jezusa, na które tak często powołują się kościoły różnych wyznań. Osiągnięcie „jedności z Bogiem” poprzez „własną pracę” jest taką samą utopią jak szukanie przez dzieci w rodzicach wzoru godnego naśladowania, wzoru „życia w świętości”, podczas gdy Biblia mówi, że każdy człowiek jest „grzesznikiem”.
Doktryny wyznań religijnych przypominają czasem zasady prowadzące do osiągnięcia „równości i szczęścia”, coś jak życie w socjalizmie – systemie, który miałby być „rajem na ziemi”. Dlatego kościoły w coraz większym stopniu adaptują się do zmian wynikających ze zmian moralności i rozwoju społecznego, które z jednej strony na nowo zjednują im członków, a z drugiej podważają i unieważniają wcześniejsze dogmaty religijne, przez co kwestionują wiarygodność kościołów. Ludzie zazwyczaj płyną z prądem, szukając takiego sposobu „czczenia Boga” jaki jest im najbardziej na rękę. Co ciekawe, ani model „mężczyzny jako głowy rodziny”, ani model „partnerstwa w małżeństwie” nie sprawdzają się w pełni w zderzeniu z rzeczywistością, bo współcześnie mężczyzna zazwyczaj nie jest w stanie utrzymać całej rodziny z jednej pensji ani, w społeczeństwie (przynajmniej w teorii) równouprawnionym, wyegzekwować władzy nad kobietą, a z drugiej strony kobiety coraz częściej przejmują inicjatywę w związkach. Najczęściej to wciąż na kobietach spoczywa ciężar wychowania dzieci, choć mężczyźni lubią dumnie nazywać się „ojcami”. Choć w pewnym stopniu obydwoje uczestniczą w wychowaniu dzieci, nie można powiedzieć, że, mówiąc oględnie, jest to partnerstwo pełne. W rodzinach lepiej sytuowanych często bywa również tak, że ani matka, ani ojciec nie zajmują się swoimi dziećmi, lecz wynajęta w tym celu osoba. Często dużą rolę w wychowaniu dzieci odgrywają dziadkowie, i to bez względu na status majątkowy rodziny. Mówimy tu, oczywiście, o społeczeństwach tradycyjnie chrześcijańskich, gdyż w innych tradycjach role te bywają przeróżne.
Szukanie w Biblii treści, które wspierają nadrzędność mężczyzn, idee feministyczne czy idee równouprawnienia społecznego, to własna interpretacja Słowa Bożego. Każdy bez problemu znajdzie w Biblii coś dla poparcia własnego poglądu, bo warstwa fizyczna Biblii to zbiór kontrowersji i sprzeczności. Wzór kobiety opisany w rozdziale 31 Księgi Przysłów dla jednych będzie tekstem feministycznym, inni będą zaś nalegać, że tekst ten pokazuje dobitnie, że miejscem kobiety jest dom, a jej rolą dbanie o męża. Podobne interpretacje dotyczą sytuacji Miriam, siostry Mojżesza. Jedni będą tu widzieć rolę kobiety usługującej mężczyźnie, inni będą odnosić do kobiet takich jak Debora, która pełniła funkcje przywódcze. Najbardziej kontrowersyjną postacią jest Maria, „służebnica Pańska”, która została wywindowana do roli niemalże równej Bogu. Nawet w społeczeństwach patriarchalnych i tradycyjnie chrześcijańskich role kobiet i mężczyzn powoli zdążają do równouprawnienia, choć w niektórych ugrupowaniach ortodoksyjnych pewnie nigdy do tego nie dojdzie.
W kulturze chrześcijańskiej jest o tyle łatwiej zrozumieć model rodziny, że Biblia mówi językiem bardziej otwartym o znaczeniu synostwa, czyli statusu „dziecka Bożego”. Problem polega na tym, że nie wystarczy „przyjąć” wiarę chrześcijańską i zacząć zwracać się do Boga „Abba” (Rz 8:15), bo o „adopcji”, czy inaczej zbawieniu, decyduje dar Ducha Świętego – dar „przybrania za synów”. Duch Święty jest „głosem i świadectwem” przynależności do Ojca w niebie, przy czym nie chodzi tu o „głos i świadectwa” fizyczne, lecz o duchowe „świadectwo” samego Ducha, nie człowieka.
Pozycjonowanie ról kulturowych, czym zajmują się socjolodzy w ramach tzw. „gender studies” (studiów nad rolami kulturowymi płci), urosło do rozmiarów wojny kulturowej. Problem polega na tym, że studia nad rolami kulturowymi płci, podobnie zresztą jak walkę o równouprawnienie osób nieheteronormatywnych (LGBTQ+), postrzega się w kategoriach zagrożenia dla „tradycyjnego modelu” małżeństwa. W tradycji chrześcijańskiej istnieje binarność, to znaczy, wyróżnia się tylko dwie płcie: męską i żeńską, które wywodzi się od Adama i Ewy oraz biologicznych funkcji rozrodczych (bez względu na to, że zdarzają się przypadki osób, które posiadają biologiczne cechy obu płci), całkowicie pomijając bogactwo psychiki ludzkiej, którego pozbawione są zwierzęta. W takim duchu wychowuje się dzieci, zamiast uwzględniać to, co jest dobre i złe dla poszczególnych osób. Innymi słowy, narzuca się określone normy wychowania, model społeczny oraz sztywny podział ról płciowych, przez co, chcąc nie chcąc, tworzy się przypadki „odbiegające od normy”. Gdyby „normą” była różnorodność, uniknęlibyśmy wciskania na siłę osób w sztucznie ustalone schematy, czego skutkiem może być, i najczęściej jest, czyjaś krzywda. Jest to podobne do sytuacji, kiedy z naszego dziecka próbujemy na siłę zrobić sportowca czy muzyka, zmuszając je do prób i treningów, pomimo ewidentnego braku predyspozycji, kierując się wyłącznie własnymi ambicjami czy próbą samospełnienia. Na szczęście wytyczne dotyczące płci i ról społecznych są weryfikowane przez życie. Nie pomaga tu powoływanie się na Biblię i Boga, a wszystko zmierza w kierunku nowych interpretacji Słowa Bożego, dostosowanych do wymogów danej kultury. Innymi słowy, jedne interpretacje zastępują drugie lub uzupełniają je w taki sposób, że wprowadzają do nich pewne „wyjątki”. To naturalne, gdyż w przeciwnym razie wszyscy musielibyśmy zostać Amiszami i zatrzymać się w rozwoju cywilizacyjnym. Czasy niewolnictwa, które chrześcijaństwo przez długi czas popierało, minęły i chrześcijaństwo musiało to zaakceptować. To tylko kwestia czasu, kiedy zaakceptuje także homoseksualność, co zresztą uczyniło już wiele kościołów protestanckich.
Jak już wspomnieliśmy, w świecie fizycznym władza męża i posłuszeństwo żony nie sprawdzają się, gdyż w warunkach nowoczesnego społeczeństwa oboje są odpowiedzialni za życie rodzinne. Zwykle oboje muszą też pracować na utrzymanie rodziny, a kwestia poborów w coraz większym stopniu zależy od kwalifikacji, nie od płci. Utrzymanie i obowiązki rodzinne są oparte na kompromisie, o którym najczęściej decydują zarobki, a nie płeć. Przeważającym modelem rodziny jest wciąż związek mężczyzny i kobiety, ale w wielu społecznościach inne konfiguracje nikogo już nie dziwią, a wszystko zmierza w kierunku modelu, w którym akceptowane będą związki różnopłciowe i jednopłciowe, a także, szczególnie wśród najmłodszych pokoleń, bardziej złożona ekspresja płciowa, jak choćby niebinarność, czyli brak potrzeby identyfikacji z jakąkolwiek płcią. Życie chrześcijańskie zmierza coraz bardziej w kierunku „relacji z Bogiem” a nie z drugim człowiekiem, choć ową „relację” wciąż rozumie się w kategoriach posłuszeństwa źle pojmowanemu Prawu Bożemu. Chociaż w swoim przekazie duchowym Słowo Boże jest niezmienne, rozumienie przez człowieka przekazu fizycznego tego Słowa ciągle się zmienia. Role płci są tego przykładem. Obecnie promuje się przekaz, według którego równość płci podyktowana jest stworzeniem mężczyzny i kobiety jako równych wobec Boga i uczynionych na Jego obraz. Owa „równość”, jak się naucza, została następnie zaburzona przez upadek człowieka, co poskutkowało zasadą wyższości mężczyzny, przy czym przyjście Chrystusa określa się jako „przywrócenie równości kobiet”. Jak widać, wpadamy tu w pułapkę kolejnych interpretacji Biblii i kolejnych stereotypów, dopasowywanych do rozwoju kulturowego. Służenie wspólnemu dobru, wzajemne uzupełnianie czy wspieranie się w parach nie ma nic wspólnego z naszą relacją z Bogiem i nie jest, bynajmniej, Biblijnym wzorcem rodziny.
Fizyczne (czytaj: kościelne) małżeństwo jest także widziane jako część planu Bożego, począwszy od stworzenia. Dwoistość płci ma bowiem świadczyć o kompletności nie tylko w sferze genetycznej, ale także społecznej. Owszem, zróżnicowanie płciowe jest konieczne do powstawania potomstwa, ale prokreacja wcale nie musi odbywać się w ramach monogamicznych związków małżeńskich. Ponadto zarówno homoseksualne kobiety, jak i homoseksualni mężczyźni są biologicznie zdolni do rozmnażania i w ramach swoich związków mogą wychowywać własne dzieci. Często de facto to robią, „dziedzicząc” dzieci ze swoich poprzednich, heteroseksualnych związków, w które weszli na przykład pod wpływem społecznej czy kościelnej presji, zanim podjęli decyzję, że dłużej w nich pozostawać nie mogą. I nie ma to nic wspólnego z Bożym planem zbawienia. Biblia jednoznacznie mówi, że zbawiona będzie tylko „resztka”, że droga do zbawienia jest „wąska”, że wybór Boży nie dotyczy całej ludności świata w dowolnym momencie jego istnienia. Mimo to zarówno instytucjonalne chrześcijaństwo, jak i chrześcijański model rodziny odnoszą swoje normy i nauki do całych mas społecznych, twierdząc, że zadaniem kościoła jest „nawrócenie” jak największej liczby ludzi i dążąc do dosłownie rozumianej hegemonii jednej religii – zbudowania utopijnego, uniwersalnego „królestwa bożego” tu, na fizycznej ziemi. Tymczasem jakaś forma małżeństwa (coraz częściej tylko cywilnego) jest powszechnie akceptowaną instytucją i główną metodą przekazywania życia biologicznego, bez względu na wyznanie czy kulturę. Nie ma to jednak nic wspólnego z Łaską Bożą, czyli zbawieniem.
Według chrześcijan rodzina chrześcijańska, czyli taka, która funkcjonuje według chrześcijańskich (kościelnych) zasad, ma u Boga specjalne przywileje. Podobnie myślą wyznawcy innych religii, którzy stosują się do zasad ich własnych religii i którzy także otrzymują od swojego Boga domniemane „błogosławieństwo” w postaci dzieci. Owszem, kobieta i mężczyzna „powołani są do płodności”, ale nie ma to nic wspólnego z powołaniem do świętości. Wszyscy przytaczają przykład Adama i Ewy, twierdząc, że Bóg stworzył kobietę, bo nie chciał, żeby Adam był sam, że jest dobrze, aby człowiek miał równorzędnego pomocnika, że kobieta jest wspólnotą małżeńską mężczyzny, że obydwoje otrzymali przykazanie rozmnażania się. Zauważmy jednak, że „pierwsi rodzice” są zarazem obrazem „pierwszych grzeszników”. Jak więc mogą być modelem? Modelem wybiórczym? W jednym należy z nich brać przykład, w innym nie? Poza tym, jak wytłumaczyć biologiczną bezpłodność niektórych mężczyzn i kobiet? Jak wytłumaczyć przykazanie, aby opuścić ojca i matkę i stać się „jednym ciałem”? W biblijnych rodzinach patriarchalnych, w których okres życia patriarchy przekraczał 100 lat, pod jednym dachem często żyło wiele pokoleń: dzieci, rodzice, dziadkowie, pradziadkowie, a nawet prapradziadkowie. W dzisiejszych czasach zamieszkanie pary małżeńskiej z rodzicami jednej ze stron nie jest zjawiskiem bardzo rzadkim, głównie podyktowanym względami ekonomicznymi. Jak więc w takich warunkach opuścić ojca i matkę? A co jeśli starsi rodzice wymagają stałej opieki?
W związku z powyższymi dylematami, czy można upierać się przy fizycznej interpretacji Bożych przykazań? Czy można fizycznym interpretacjom Biblii nadawać rangę zamysłu i planu Bożego? Absolutnie nie. Jedyne do czego to bowiem prowadzi to nawarstwiające się sprzeczności i kontrowersje.
Dwie cechy małżeństwa, na które kościół kładzie szczególny nacisk, to „nierozerwalność” oraz „obowiązek prokreacji”. Co jednak począć, jeśli jedno z partnerów ma dysfunkcję seksualną, która może pojawić lub ujawnić się już po zawarciu małżeństwa (na przykład wskutek wypadku czy choroby)? Adopcja często nie jest dobrym rozwiązaniem. Kiedyś nie było problemu, żeby mąż spłodził dziecko z inną partnerką, czy kolejną żoną. Bezpłodna żona często sama go do tego namawiała. Było to częścią kultury i tradycji. Dawniej małżeństwa zwykle zawierano bardzo młodo (partnerka często była jeszcze dzieckiem), co było praktykowane także wśród społeczności żydowskiej, czyli „wybranej”. Zaręczyny miały charakter prawny i status małżeństwa, choć jeszcze nieoficjalny. Dzieci urodzone w tym czasie były dziećmi prawowitymi (zgodnie z później obowiązującymi chrześcijańskimi standardami zostałyby uznane za „bękarty”), a związków małżeńskich czy stosunków płciowych z osobą nieletnią nikt nie nazywał pedofilią. Nikomu też nie przeszkadzała różnica wieku, choć duża różnica wieku we współczesnych związkach, nawet nieformalnych, zwykle jest wytykana, zwłaszcza jeśli to partnerka jest dużo starsza.
Założenie kościoła, że związek małżeński jest „owocem miłości mężczyzny i kobiety” to tylko wygodna teza, bo Biblia opisuje na przykład małżeństwa lewirackie, czyli takie, w których brat zmarłego miał obowiązek wejść w związek z wdową po nim (bratową) dla podtrzymania imienia zmarłego. Jeżeli szwagier wdowy z tego obowiązku rezygnował, popadał u wszystkich w niesławę. Obecnie również istnieją małżeństwa „z rozsądku”, zawierane z różnych, nieromantycznych przyczyn, na przykład w ramach sponsoringu, z powodu chęci uzyskania stałego pobytu w jakimś kraju, chęci ukrycia majątku lub zamaskowania homoseksualności. Prawdą jest też, że większość małżeństw zawartych z powodu gorącego romantycznego uniesienia po jakimś czasie „wypala się” i zamienia w związek oparty na obustronnej akceptacji, gdyż tego typu emocje z czasem gasną.
Tradycyjnie dzieci uważane były za znak błogosławieństwa Bożego, a bezdzietność za znak przekleństwa. Nie zdawano sobie bowiem sprawy, że Boży plan dotyczy spraw duchowych, nie materialnych. Mężczyzna zawsze był stroną dokonującą wyboru i to on stanowił podstawę linii rodowej, na wzór Boga i Szatana, czyli „patriarchów” dwóch duchowych linii rodowych – wybrańców i niewybrańców, z których niewybrańcy są jednocześnie wybrańcami Szatana. W symbolice biblijnej „narodziny dziecka” oznaczają albo przyjście (w znaczeniu „ujawnienie”) Ducha Bożego, albo przyjście ducha Szatana. Rzeczywistym błogosławieństwem Bożym jest linia rodowa patriarchy duchowego Jezusa Chrystusa, czyli przekazywanie daru Ducha Świętego wybrańcom Bożym na przestrzeni czasu. W tym sensie „narodziny dziecka” symbolizują „narodziny Ducha Bożego w duszy wybrańca”, tak zwane „nowe narodzenie”. Analogicznie, Szatan i niewybrańcy, choć stworzyli własny program zbawienia („własne narodziny”), nie wydadzą owocu w postaci zbawienia, czyli Ducha Bożego. Z tego wynika ich „bezpłodność” i „przekleństwo”.
Mówi się, że rodzina to społeczny mechanizm przekazywania życia, mechanizm będący trzonem człowieczeństwa, mechanizm, którego nie da się zmienić, bo płodność zawsze odnosi się do pary mieszanej – mężczyzny i kobiety. Twierdzi się również, że wszystkie inne ludzkie doświadczenia, takie jak patriarchat, niewolnictwo czy poligamia, nie przetrwały próby czasu. Oczywiście, w takim modelu rodziny nie ma miejsca na związki jednopłciowe. Być może, jednak na skutek ewolucji coraz więcej par boryka się z problemem niepłodności lub bezpłodności i coraz częściej sięga po pomoc medyczną. Kto wie, czy w niedalekiej przyszłości nośnikiem dziecka nie będzie także mężczyzna, a rozmnażanie nie będzie opierać się głównie na sztucznych metodach zapładniania. Choć dziś to czysta spekulacja, kiedyś metoda in-vitro była magią, czymś uważanym za akt szatański i złowrogi. Obecnie stosowana jest powszechnie. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć przyszłości. Podobny status ma dzisiaj klonowanie, ale w obliczu zagrożenia wymarciem gatunku ludzkiego, być może kiedyś stanie się to jakimś sposobem na przetrwanie.
Sednem tych rozważań jest pokazanie, jak model rodziny stworzony przez człowieka, a przede wszystkim przez instytucję kościelną, może ewaluować. Być może za sto czy kilkaset lat nasze pokolenie będzie wyśmiewane, podobnie jak my deprecjonujemy dziś model patriarchalny czy niewolnictwo. Analiza fizycznego modelu rodziny powinna dać nam do zrozumienia, że rzeczywisty model rodziny opisywany w Biblii jest ponadczasowy i powinien być odczytywany w inny sposób. W przeciwnym razie należałoby Biblię wyśmiać, uznać za bezwartościową lub stwierdzić, że jej słowa odnoszącą się wyłącznie do przeszłości. Jeżeli tak, to być może wszystko inne, łącznie z Prawem Bożym, powinno zostać zamknięte w przeszłości i więcej nie obowiązywać. Tak właśnie czytelnicy Biblii ją traktują – zarówno teolodzy, jak i wierni kościoła uważają, że należy przestrzegać to, co da się przestrzegać, a tego, co ich zdaniem nieaktualne, przestrzegać nie należny. Biblię traktujemy wybiórczo.
Tymczasem fizyczny model rodziny w każdym aspekcie i w każdym momencie historii oblewa wszelkie egzaminy. Rozwój kulturowy i powszechny dostęp do środków masowego przekazu odkrył prawdziwe oblicze obowiązującego „modelu rodziny”, gdzie dzieci są nierzadko niechcianym „skutkiem ubocznym” nieodpowiedzialnego seksu, gdzie często panuje przemoc psychiczna, ekonomiczna i fizyczna, gdzie brak jest poszanowania między członkami rodziny, gdzie powszechne są konflikty powodowane zazdrością i chciwością, a członkostwo w instytucji kościelnej i uczestnictwo w liturgii jest zabiegiem czysto wizerunkowym, sztuką teatralną odgrywaną przed sąsiadami i innymi członkami społeczności. Choć sporo osób ma w domu Biblię, nikt jej nie czyta, o jakiejkolwiek analizie czy studiowaniu nie wspominając. Łatwiej jest przyjąć za pewnik to, co deklaruje kościół, zwłaszcza gdy idą za tym różne społeczne korzyści i obietnice, włącznie ze „zbawieniem” na własnych warunkach. Biblia o rodzinie mówi niewiele, tymczasem na podstawie tych kilku czy kilkunastu zdań konstruuje się rozbudowaną filozofię życia chrześcijańskiego i rodzinnego. Do tego każe się nam wybierać pomiędzy rodziną „świętą” a „szatańskimi” związkami homoseksualnymi, konkubinatami czy studiami gender – rozważaniami na temat kulturowych aspektów tożsamości płciowej. Za rodzinę patologiczną uważa się nie taką, w której występuje przemoc, a taką, która nie przynależy do kościoła. Tymczasem zachowania patologiczne występują w wielu rodzinach i związkach, bez względu na przynależność religijną lub jej brak. Co gorsza, patologie w związkach deklarujących przynależność do kościoła starannie się ukrywa lub „tuszuje”, żeby nie dotarły do wiadomości publicznej, a wręcz wywołuje się je za sprawą dyskryminujących lub nierealistycznych doktryn kościelnych, które zapewniają bezkarność sprawcom przemocy lub zmuszają małżonków do trwania w dysfunkcyjnym związku do końca życia.
Fizyczna interpretacja modelu rodziny, czy to w judaizmie, czy w chrześcijaństwie, nadaje małżeństwu charakter religijny i społeczny. Zarówno Żydzi, jak i chrześcijanie uważają się za wybrańców Bożych; każda z tych religii na swój sposób. Każda z nich jest jednocześnie uosobieniem „własnego programu zbawienia”; „własnego”, bo twierdzi, że przynależność do niej i odpowiednia aktywność religijna jest gwarantem łaski Bożej. Ta fantazja opiera się na błędnej interpretacji biblijnego opisu stworzenia człowieka i dążeniu do tworzenia sztucznego „raju na ziemi”, czyli fizycznie pojętego królestwa bożego. Szczególną uwagę zwraca się na stwierdzenie, że „bez kobiety mężczyzna odczuwał udrękę samotności a to, że był sam, nie było dobre”. Zacząć należy jednak od tego, że Biblia stwierdza, że człowiek powstał z „prochu ziemi”, co symbolizuje „człowieka ziemskiego”, czyli istotę przepełnioną duchem Szatana. Wydaje się to tak oczywiste, że swoistym absurdem jest, że w zasadzie żaden teolog o tym nie mówi. Ktoś, kto patrzy na Biblię fizycznie może powiedzieć, że opis ten po prostu oznacza, że jesteśmy ziemianami, a nie jakimiś kosmitami. Biblii chodzi jednak o zarysowanie kontrastu pomiędzy „człowiekiem ziemskim” – niezbawionym (będącym obrazem ducha Szatana) – a „człowiekiem niebieskim” – zbawionym. „Człowiek niebieski” jest obrazem Ducha Świętego, czyli samego Boga. Zbawiony wybraniec staje się właśnie „człowiekiem niebieskim”, czyli duchowym podobieństwem Boga.