2. Odejście od dobra – definicja grzechu
Twoje narzędzia:
UWAGA: Powyższe linki do tekstów biblijnych udostępniamy wyłącznie dla wygody czytelnika. Znajdują się one jednak na stronach innych, niezależnych od nas autorów, których poglądy i opinie należą wyłącznie do nich, a zespół Projektu Daniel 12 tych poglądów nie autoryzuje ani nie podziela. Autoryzujemy jedynie teksty opublikowane na niniejszej stronie.
Jeśli przyjrzeć się działaniom ludzi na przestrzeni wieków, łatwo można zauważyć, że człowiek ma w swojej naturze zakodowane poczucie odpowiedzialności przed Bogiem. Dlatego od początku swoich dziejów człowiek poszukuje różnych sposobów, by pojednać się z jakimś bóstwem. Historycznie rzecz biorąc, plemiona i ludy, które nigdy nie słyszały o Bogu Biblii i nie miały dostępu do Pisma Świętego, instynktownie składały „ofiary przebłagalne” i stosowały różne formy „samokarania się”. Same te praktyki zdradzają naszą „grzeszną naturę”. Równocześnie, od samego początku, owego „pojednania z Bogiem” człowiek szuka na własnych warunkach i na podstawie własnych działań. Myślenie, że Łaska sama, bez naszego udziału, spłynie na nas, jest sprzeczne z naszą duchową naturą. Rozpoznawszy, że jesteśmy „grzesznikami” lub przynajmniej, że jest w nas „zło”, albo że to, co czynimy, jest „złem”, chcemy owo „zło” w jakiś sposób zbilansować bądź zrekompensować. Najłatwiejszym na to sposobem wydaje się czynienie tak zwanych „dobrych uczynków”, czyli przedkładanie cudzego interesu nad interes własny, które uważamy za moralnie chwalebne.
Tradycyjnie rzecz biorąc, w ludzkim mniemaniu sprawiedliwość podobna jest do wagi z dwiema szalami, na których leżą po jednej stronie moralnie „złe”, a po drugiej moralnie „dobre” czyny. Wierzymy, że w ostatecznym rozrachunku liczba owych moralnie „dobrych” czynów przechyli szalę na naszą korzyść i przez to zasłużymy przed Bogiem na życie wieczne. Innymi słowy, wierzymy, że jeśli jednemu człowiekowi podarujemy chleb, a drugiemu spluniemy w twarz, to te dwa czyny magicznie „wyzerują” się i nasze konto moralne będzie „czyste”.
Przenosimy to na nasze pojęcie o sądzie Bożym. Zgodnie bowiem z nauką kościoła Bóg postawi kiedyś „dobrych” po jednej stronie, a „złych” po stronie przeciwnej, przy czym „dobrych” definiujemy jako tych, u których waga przechyliła się na stronę „dobrych uczynków”, a za „złych” uważamy tych, u których przeważyły „uczynki złe”. Nie trzeba się długo zastanawiać, żeby dojść do wniosku, że takie rozumowanie od razu rodzi patologię. Pozwala bowiem członkom różnych kościołów dzielić ludzi na „dobrych” i „złych”, „błogosławionych” i „przeklętych”, a ponieważ członkowie ci wierzą, że wszystko zależy od ich własnych decyzji i wysiłków, łatwo przychodzi im porównywanie się z innymi, a nie mniej łatwo rzucanie kamieniami w tych, których zidentyfikowali jako „złych”, bo jeśli oni potrafili wykonać więcej dobra niż tamci, to naturalnie mają prawo tamtych potępić.
Każda ludzka religia, zwłaszcza w formie fundamentalistycznej, wykorzystuje opisany powyżej schemat – dzieli ludzi na „nas, dobrych” i „tamtych, złych”. Dyskryminuje i przyzwala na agresję, a nawet przemoc wobec tych, którzy do „nas, dobrych”, nie należą. Nie trudno też zauważyć, że historycznie rzecz biorąc, tak skonstruowane religie stawały się źródłem krwawych konfliktów, przemocy, a nawet eliminacji „tamtych” na wszelkie możliwe, nierzadko obrzydliwe sposoby. Krótko mówiąc, ludzie chcieliby, żeby Bóg myślał jak człowiek. Tymczasem, skoro my nie potrafimy myśleć jak Bóg (o czym świadczy to, że duchowy przekaz Słowa Bożego pozostaje dla świata ukryty), to tym bardziej nie można się spodziewać, żeby Bóg myślał jak człowiek, bo człowiek reprezentuje myślenie (ducha) Szatana.
Nie można grzechem nazywać „odejścia od dobra”, bo człowiek nie ma w sobie duchowego dobra, a nawet nie potrafi odróżnić Dobra od zła, czyli Boga od Szatana, albo inaczej, przekazu Ducha (Prawdy) od fizycznego przekazu Szatana (fałszu).
Z jednej strony mówi się o grzechu jako o chorobie, długu, brudzie, ciężarze czy więzach, których nie da się wyleczyć, spłacić, obmyć, unieść ani rozwiązać, a z drugiej przedstawia się własny („zrób to sam”) program zbawienia, a więc zaprzecza się samemu sobie. Nie przekonują nas wersety, w których czytamy, że tylko Bóg może „zgładzić grzechy”, że Syn Człowieczy ma „moc odpuszczania grzechów na ziemi”. Zamiast tego manipulujemy Słowem Bożym tak, żeby działało na naszą korzyść i zezwalało nam na zapracowanie na zbawienie własnym wysiłkiem. Kiedy Bóg opisuje siebie jako Suwerennego i Wszechmocnego, a człowieka jako „nicość”, my za wszelką cenę chcemy zostać uznani i docenieni za własny udział w zbawczym dziele Bożym. Tworzymy więc cały zestaw ludzkich doktryn, w których Bóg odgrywa rolę naszego „pomocnika”, „dżentelmena”, który wręcz prosi, żeby otworzyć mu drzwi i łaskawie przyjąć Jego ofertę, a niekiedy nawet rola Boga zostaje zupełnie pominięta. Nasze rozumienie Biblii jest do tego stopnia błędne, że podczas gdy Bóg mówi o „wybawieniu z grzechu”, o „mocy Złego” w wymiarze duchowym, używając w tym celu przeróżnych symboli grzechu (ducha Szatana), takich jak wspomniane powyżej choroba, dług, brud, ciężar czy więzy, człowiek wymyśla cały wachlarz fizycznych rozwiązań problemu grzechu, takich jak „sakramenty”, czyli fizyczne obrzędy liturgiczne, powołując się przy tym na Biblię. Chrzest wodą może być jedynie fizycznym obmyciem, ale nie duchowym obmyciem i nie duchowym darowaniem długu (w teologii zwanego „grzechem pierworodnym”). Takie fizyczne obrzędy jak spowiedź czy komunia nie uwolnią nas z więzów Szatana ani nie zniosą ciężaru grzechu. Z kolei obrzęd taki jak namaszczenie chorych (alternatywa dla „spowiedzi dla chorych”) to wiara w to, że olejki mają moc odpuszczenia grzechu, do czego potrzebna jest dodatkowo chęć chorego. Zatem „ostatnie namaszczenie” to cykl zabiegów fizycznych, którym przypisuje się zdolność przygotowania chorego na spotkanie z Bogiem, a przy okazji nadaje się im moc sprawiania ulgi w cierpieniu. Natomiast jeżeli chory nie umrze, to dodatkowo mówi się o cudownym „uleczeniu”. Tak czy inaczej, „sakramenty” to bałwochwalstwo.
Biblijna definicja „grzechu”, odczytywana dosłownie, zawiera szereg synonimów, które z perspektywy ludzkiego życia kojarzą się z czymś nieprzyjemnym, złym, niemoralnym bądź niepożądanym, bo rzeczywiście taki jest jej cel – słowo „grzech” ma reprezentować „zło”. Problem człowieka polega na tym, że rozumie on tę definicję dosłownie, odnosząc ją do ludzkiej codzienności społecznej, to znaczy, sprowadzając Biblię do nauki o moralności i współżyciu społecznym, i uzależniając życie wieczne człowieka od moralnie „dobrego sprawowania” w społeczeństwie. Tymczasem Bóg, wymieniając te synonimy „zła”, wskazuje, że nie ma człowieka, który byłby wolny od grzechu (od ducha Szatana), że nie istnieje „własna droga wybawienia od grzechu” i że grzechu nie wolno rozumieć w sposób fizyczny. Kiedy słyszymy wieści o zabójstwie, bałwochwalstwie czy nierządzie, to będąc przesiąknięci kościelną teologią, w wielu społecznościach ściśle zintegrowaną z ich kulturą, łatwo kojarzymy te czyny z „grzechem” i wiedzeni moralnym oburzeniem od razu je potępiamy. Nie zauważamy jednak, że Biblia w tej samej kategorii umieszcza także nienawiść, spory, zawiść, gniew, pogoń za zaszczytami, niezgodę, rozłamy, zazdrość, pijaństwo czy hulanki, które, z fizycznego punktu widzenia, są cechami charakterystycznymi każdego człowieka, bez wyjątków, nazywając je „grzechami”, a tych, którzy je popełniają, „odrzuconymi od dziedzictwa Królestwa Bożego” (Ga 5: 19-21). Nawet jeśli zignorujemy pijaństwo i hulanki, które można interpretować na różne sposoby, to wciąż pozostają jeszcze inne „naturalne” zachowania człowieka. Owym „negatywnym” cechom, które występują u każdego człowieka (nawet z fizycznego punktu widzenia), Bóg przeciwstawia coś, co nazywa „owocami Ducha”, na przykład miłość, radość, dobroć, wiarę itp. (Ga 5: 22), które łączy z cechami zbawionego wybrańca.
W rzeczywistości słowa te nie mają nic wspólnego z ludzkimi cechami. To po prostu zestaw synonimów zaczerpniętych z ludzkiego języka, które mają podkreślić duchowy kontrast pomiędzy duchem Szatana, który włada każdą duszą, a Duchem Bożym, który przychodzi na ratunek wybrańcom Bożym. To kolejny przykład na to, jak Biblia wyśmiewa ludzką interpretację „grzechu” i wprowadzane przez ludzi kategorie i podziały grzechu, choć można by też powiedzieć, że robiąc to, to człowiek naśmiewa się z Boga i z Jego przekazu. Człowiek, patrząc na grzech fizycznie, podczas „spowiedzi” pomija takie przymioty jak gniew, spór czy niezgodę, bo uważa je za błahe, i zdaje się na „komunię”, która ma według niego dokonać „dzieła oczyszczenia”. Tymczasem Biblia mówi, że popełniający te „błahostki” „idą na wieczne potępienie”. Wszystko to nie ma na celu powiedzieć nam, że za spieranie się z kimś idzie się na wieczne potępienie, lecz ma metaforycznie przeciwstawić ducha Szatana, który działa w każdym człowieku, Duchowi Bożemu, który działa tylko w zbawionych wybrańcach. Przy okazji przypomnijmy, że przed zbawieniem także wybraniec Boży jest pod wpływem „złego ducha” – „grzechu” – od którego „wybawia go Bóg”.
Choć nieustannie powtarzamy, że sami „nie możemy oczyścić się z grzechów” i że „potrzebujemy Boga”, udział Boga w zbawieniu traktujemy w kategoriach naszego zaproszenia, naszego „wyboru”, „łaski”, którą to my robimy Bogu. Z góry zakładamy, że ponieważ w naszych umysłach Bóg jest synonimem po ludzku rozumianego „Dobra”, to znaczy, że Bóg chce nas wszystkich ocalić z grzechu i tylko czeka na to, by człowiek mu na to łaskawie „pozwolił”. Czytając Biblię wybiórczo, a przede wszystkim rozumiejąc ją dosłownie, wybieramy te wersety, które wydają się podkreślać nasze własne uczynki i które są pułapką, a ignorujemy te, które mówią o uczynkach samego Boga. Z jednej strony niby sami „zapraszamy” Boga, a z drugiej reagujemy na wersety świadczące o tym, że to Bóg „zaprasza do zbawienia”, sądząc, że sami reagujemy na Boże „zaproszenie”, wypełniając w ten sposób Jego wolę. Wpadamy w pułapkę naszej własnej pracy, która przecież zaprzecza Łasce. Zwolennicy doktryny, która łączy Łaskę Bożą z pracą człowieka, szukają kompromisu pomiędzy działaniem Boga a działaniem człowieka. To właśnie oni głoszą „wolną wolę”, która zakłada, że człowiek jest rzekomą trzecią siłą duchową, niezależną od pozostałych dwóch – Boga i Szatana – które może dowolnie „zapraszać” lub „wypraszać” z własnej duszy. Wielu z nich głosi także „czyściec”, który rzekomo ma być „trzecią”, obok Nieba i piekła, lokalizacją, do której człowiek może trafić po śmierci. W każdym z tych przypadków dajemy się ponieść własnej wyobraźni. Na tej samej zasadzie „wierzymy”, że Bóg zamieszkuje w budynkach kościelnych, szczególnie w tak zwanym „tabernakulum”, czyli w małej szafce zamykanej na klucz, w której przechowuje się „Ciało Chrystusa”, czyli, jak mówi wielu, „Najświętszą Eucharystię”. Owszem, Biblia identyfikuje Boga ze „Świątynią”, ale to wszystko język metaforyczny, bo przecież „Bóg nie zamieszkuje w domu, który jest dziełem rąk ludzkich” (Dz 7: 48). W głębszym sensie „dzieło rąk ludzkich” to nasza własna praca, czyli własna droga do zbawienia, a więc droga zainicjowana przez Szatana. W rzeczywistości bowiem nasze własne uczynki to praca Szatana, czyli „działanie grzechu”. Podsumowując, słowo „grzech” jest w Biblii metaforycznym zaprzeczeniem słowa „Łaska”, tak jak wyrażenie „śmierć wieczna” jest zaprzeczeniem „życia wiecznego” (Rz 6: 23), bo w duchowej rzeczywistości to Szatan jest „grzechem” i „śmiercią wieczną”, a Bóg „Łaską” i „życiem wiecznym”.
Identyfikowanie zbaczania z drogi sprawiedliwości, bezbożności czy niewierności z „grzechem” w pewnym sensie pokrywa się z prawdą, lecz nie na płaszczyźnie dosłownego ich rozumienia. W sensie duchowym „zbaczanie z drogi niesprawiedliwości” oznacza bowiem, że nie jesteśmy w Chrystusie, który jest jedyną „Drogą” do zbawienia, a nie że raz „zbliżamy się do Chrystusa” (np. poprzez spowiedź, komunię czy dobre uczynki), a innym razem „oddalamy się od Chrystusa” (np. poprzez popełnienie „grzechu”, rozumianego w sensie fizycznym). Z kolei „bezbożność” świadczy o tym, że nie ma w nas Boga, czyli Ducha Świętego, a nie o tym, że dopuszczamy się czegoś po ludzku „złego” albo nie wierzymy w kościelne nauki, bez względu na to, czy robimy to świadomie, czy nieświadomie. Natomiast „niewierność” oznacza „brak daru wiary Chrystusa”, czyli brak Ducha (wiara jest bowiem jednym z owoców Ducha), a nie błędnie, po ludzku rozumianą „zdradę Boga i Jego przymierza”, w sensie czyjejś niereligijności. Ponadto w naszym pojęciu „grzechy”, bez względu na to, czy popełnia się je łatwo czy trudno, i bez względu na nasze starania, zawsze można łatwo „skorygować”, bo traktowane są jako moralnie błędne decyzje. Dlatego myśląc w ten sposób, nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć powagi „grzechu” jako ducha, czyli mocy Szatana. Na co dzień „grzechy” rozpatrujemy w kategoriach osobistego, świadomego lub dobrowolnego odejścia od Boga, które to odejście widzimy jako podejmowanie niemoralnych z ludzkiego punktu widzenia decyzji. Tymczasem od Boga nie można „odejść” ani się do Niego „zbliżyć”. Z natury jesteśmy bowiem „daleko od Boga”, bo reprezentujemy ducha Szatana, czyli „grzech”. „Grzech” nie jest więc ani „zepsuciem relacji z Bogiem” ani „pokrzyżowaniem Bożych zamiarów względem tego świata”, bo Boży plan opiera się na przeznaczeniu z góry.
Podobnie „sakramenty” kościelne, zwane przez kościół „świętymi”, nie są „naprawieniem relacji z Bogiem” ani nie wpływają na zmianę niczyjego przeznaczenia. „Upadek stworzenia” nie jest skutkiem grzechu, lecz grzech jest obrazem „upadłej natury człowieka”, od samego jego poczęcia. Nie jest to „zaburzenie” relacji człowieka z Bogiem, relacji człowieka z innymi ludźmi czy relacji człowieka z samym sobą, bo człowiek rozpatruje te relacje w wymiarze fizyczności. Jeżeli bowiem karą dla człowieka za grzech jest śmierć, to poruszając się w wymiarze fizyczności, można by powiedzieć, że Boża obietnica życia wiecznego jest bez pokrycia, bowiem wszyscy patriarchowie wybrani przez Boga oraz apostołowie (nie licząc Judasza) czy Maria, ponieśli śmierć fizyczną. Tymczasem śmierć fizyczna jest jedynie obrazem tego, że każdy człowiek jest „grzesznikiem” (posiada w sobie ducha śmierci wiecznej), włącznie z Bożymi wybrańcami, aż do czasu ich zbawienia. Dlatego czytamy, że Jezus przyszedł „do grzeszników” (wybrańców).
Przy okazji wmawia się ludziom, że po ludzku zdefiniowany „grzech”, czyli „oddzielenie człowieka od Boga”, wywołuje w jego codziennym życiu, a nawet w psychice, różnego rodzaju nieszczęścia i cierpienia, które określa się jako „karę Bożą”. Tymczasem każdy człowiek ma do czynienia z różnego rodzaju cierpieniami, nieszczęściami i niepowodzeniami, bez względu na wyznanie czy jego brak. Mało tego, ateiści i ludzie areligijni często prowadzą życie szczęśliwsze i powodzi im się lepiej niż osobom identyfikującym się z Bogiem, zwłaszcza gdy ich religijność prowadzi do samoumartwienia, ogromnych ograniczeń i prześladującego poczucia winy, które zatruwają im psychikę, wywołując frustrację, a nierzadko agresję do tych, którzy „nie wierzą”, a dobrze sobie żyją. Fizyczne uzdrowienia, nazywane „cudownymi”, zdarzają się u różnych ludzi, także niewierzących. Jeśli jednak zdarzy się to w przypadku kogoś religijnego, od razu pada stwierdzenie, że to „miłosierdzie Boże” albo „zasługa Jego Łaski”. Dlatego często mówi się, że „kara Boża” to „Boża zemsta” za niewłaściwe zachowanie, która ma na celu „nawrócenie” niewiernego chrześcijanina bądź ateisty na instytucjonalnie rozumiane chrześcijaństwo. Tymczasem w ten sposób rozumiane „chrześcijaństwo” nie ma nic wspólnego z Chrystusem. To zwykła ideologia stworzona przez człowieka dla człowieka. „Prawdziwym chrześcijaninem”, podobnie jak „prawdziwym Żydem”, jest nie ten, kto przynależy do jakiejś grupy społecznej czy religijnej lecz „obrzezany” lub „ochrzczony” Duchem Świętym wybraniec Boży.
Pomimo, że „chrześcijanie” sami siebie nazywają „grzesznikami” – powołując się zresztą na Biblię (1 J 1: 8-10), bo w przeciwnym razie czyniliby kłamcą Boga, który nazywa nas „grzesznikami” – to jednak równocześnie podejmują własny wysiłek w ramach „walki z grzechem”. Myśląc, że „sakramenty”, takie jak chrzest, spowiedź czy komunia, wybawiają człowieka z grzechu, działamy właśnie na własną rękę. „Odpuszczenie grzechów przez Boga”, na które powołują się ludzcy kapłani, nie ma nic wspólnego z biblijnym „wyznawaniem grzechów dla ich odpuszczenia”. To jedynie biblijna metaforyka, która służy temu, by uświadomić człowiekowi, że jesteśmy „grzesznikami”, czyli przepełnieni duchem Szatana, dopóki Bóg ducha Szatana z nas nie usunie. Jeśli patrzymy na to w sposób fizyczny, to w zestawieniu z innymi wersetami w Biblii, które mówią na przykład, że „każdy, kto trwa w Chrystusie, nie grzeszy i nie może grzeszyć, bo narodził się z Boga” (1 J 3: 6-9), mamy pozorną sprzeczność. Choć z gramatycznego punktu widzenia można się tu doszukać czasu przeszłego czasownika „grzeszyć”, to wciąż nie dostrzegamy sedna. Tłumaczymy to sobie bowiem tak, że od momentu, gdy Bóg „darował nam nasze winy”, nie jesteśmy już „grzesznikami”. I wszystko by było w porządku, z wyjątkiem tego, że sami decydujemy, kiedy Bóg „darował nam nasze winy”. Zwykle uważamy, że ma to miejsce w momencie przyjęcia któregoś z kościelnych „sakramentów”. Od tej pory wmawiamy sobie, że oto jesteśmy wybrańcami. Owszem, duchowym sensem powyższego wersetu jest to, że człowiek (wybraniec), który otrzymał dar zbawienia, czyli dar Ducha, „nie może już więcej grzeszyć”, ale należy zrozumieć, że owym grzechem nie są nasze codzienne niecne zachowania, lecz obecność ducha Szatana w naszej duszy. Kiedy duch ten zostaje usunięty, nie ma już w nas grzechu, bo to ów duch jest grzechem. Człowiek nie ma jednak wpływu na działanie Boga ani na harmonogram Jego planu. Inni z kolei nalegają, że rolą człowieka utożsamiającego się z chrześcijaństwem jest zgranie swoich życiowych celów ze zbawieniem oraz z wolą i planem Bożym. Oznacza to, że można być zarówno „chrześcijaninem”, jak i „grzesznikiem”. Podkreśla się tu także ogromną rolę wspólnoty kościelnej w „nawróceniu zaginionej owieczki”. „Nawrócenie” jest więc traktowane jako ludzka „praca” – indywidualna lub zbiorowa.
Tradycyjnie rzecz biorąc, w ludzkim mniemaniu sprawiedliwość podobna jest do wagi z dwiema szalami, na których leżą po jednej stronie moralnie „złe”, a po drugiej moralnie „dobre” czyny. Wierzymy, że w ostatecznym rozrachunku liczba owych moralnie „dobrych” czynów przechyli szalę na naszą korzyść i przez to zasłużymy przed Bogiem na życie wieczne. Innymi słowy, wierzymy, że jeśli jednemu człowiekowi podarujemy chleb, a drugiemu spluniemy w twarz, to te dwa czyny magicznie „wyzerują” się i nasze konto moralne będzie „czyste”.
Przenosimy to na nasze pojęcie o sądzie Bożym. Zgodnie bowiem z nauką kościoła Bóg postawi kiedyś „dobrych” po jednej stronie, a „złych” po stronie przeciwnej, przy czym „dobrych” definiujemy jako tych, u których waga przechyliła się na stronę „dobrych uczynków”, a za „złych” uważamy tych, u których przeważyły „uczynki złe”. Nie trzeba się długo zastanawiać, żeby dojść do wniosku, że takie rozumowanie od razu rodzi patologię. Pozwala bowiem członkom różnych kościołów dzielić ludzi na „dobrych” i „złych”, „błogosławionych” i „przeklętych”, a ponieważ członkowie ci wierzą, że wszystko zależy od ich własnych decyzji i wysiłków, łatwo przychodzi im porównywanie się z innymi, a nie mniej łatwo rzucanie kamieniami w tych, których zidentyfikowali jako „złych”, bo jeśli oni potrafili wykonać więcej dobra niż tamci, to naturalnie mają prawo tamtych potępić.
Każda ludzka religia, zwłaszcza w formie fundamentalistycznej, wykorzystuje opisany powyżej schemat – dzieli ludzi na „nas, dobrych” i „tamtych, złych”. Dyskryminuje i przyzwala na agresję, a nawet przemoc wobec tych, którzy do „nas, dobrych”, nie należą. Nie trudno też zauważyć, że historycznie rzecz biorąc, tak skonstruowane religie stawały się źródłem krwawych konfliktów, przemocy, a nawet eliminacji „tamtych” na wszelkie możliwe, nierzadko obrzydliwe sposoby. Krótko mówiąc, ludzie chcieliby, żeby Bóg myślał jak człowiek. Tymczasem, skoro my nie potrafimy myśleć jak Bóg (o czym świadczy to, że duchowy przekaz Słowa Bożego pozostaje dla świata ukryty), to tym bardziej nie można się spodziewać, żeby Bóg myślał jak człowiek, bo człowiek reprezentuje myślenie (ducha) Szatana.
Nie można grzechem nazywać „odejścia od dobra”, bo człowiek nie ma w sobie duchowego dobra, a nawet nie potrafi odróżnić Dobra od zła, czyli Boga od Szatana, albo inaczej, przekazu Ducha (Prawdy) od fizycznego przekazu Szatana (fałszu).
Z jednej strony mówi się o grzechu jako o chorobie, długu, brudzie, ciężarze czy więzach, których nie da się wyleczyć, spłacić, obmyć, unieść ani rozwiązać, a z drugiej przedstawia się własny („zrób to sam”) program zbawienia, a więc zaprzecza się samemu sobie. Nie przekonują nas wersety, w których czytamy, że tylko Bóg może „zgładzić grzechy”, że Syn Człowieczy ma „moc odpuszczania grzechów na ziemi”. Zamiast tego manipulujemy Słowem Bożym tak, żeby działało na naszą korzyść i zezwalało nam na zapracowanie na zbawienie własnym wysiłkiem. Kiedy Bóg opisuje siebie jako Suwerennego i Wszechmocnego, a człowieka jako „nicość”, my za wszelką cenę chcemy zostać uznani i docenieni za własny udział w zbawczym dziele Bożym. Tworzymy więc cały zestaw ludzkich doktryn, w których Bóg odgrywa rolę naszego „pomocnika”, „dżentelmena”, który wręcz prosi, żeby otworzyć mu drzwi i łaskawie przyjąć Jego ofertę, a niekiedy nawet rola Boga zostaje zupełnie pominięta. Nasze rozumienie Biblii jest do tego stopnia błędne, że podczas gdy Bóg mówi o „wybawieniu z grzechu”, o „mocy Złego” w wymiarze duchowym, używając w tym celu przeróżnych symboli grzechu (ducha Szatana), takich jak wspomniane powyżej choroba, dług, brud, ciężar czy więzy, człowiek wymyśla cały wachlarz fizycznych rozwiązań problemu grzechu, takich jak „sakramenty”, czyli fizyczne obrzędy liturgiczne, powołując się przy tym na Biblię. Chrzest wodą może być jedynie fizycznym obmyciem, ale nie duchowym obmyciem i nie duchowym darowaniem długu (w teologii zwanego „grzechem pierworodnym”). Takie fizyczne obrzędy jak spowiedź czy komunia nie uwolnią nas z więzów Szatana ani nie zniosą ciężaru grzechu. Z kolei obrzęd taki jak namaszczenie chorych (alternatywa dla „spowiedzi dla chorych”) to wiara w to, że olejki mają moc odpuszczenia grzechu, do czego potrzebna jest dodatkowo chęć chorego. Zatem „ostatnie namaszczenie” to cykl zabiegów fizycznych, którym przypisuje się zdolność przygotowania chorego na spotkanie z Bogiem, a przy okazji nadaje się im moc sprawiania ulgi w cierpieniu. Natomiast jeżeli chory nie umrze, to dodatkowo mówi się o cudownym „uleczeniu”. Tak czy inaczej, „sakramenty” to bałwochwalstwo.
Biblijna definicja „grzechu”, odczytywana dosłownie, zawiera szereg synonimów, które z perspektywy ludzkiego życia kojarzą się z czymś nieprzyjemnym, złym, niemoralnym bądź niepożądanym, bo rzeczywiście taki jest jej cel – słowo „grzech” ma reprezentować „zło”. Problem człowieka polega na tym, że rozumie on tę definicję dosłownie, odnosząc ją do ludzkiej codzienności społecznej, to znaczy, sprowadzając Biblię do nauki o moralności i współżyciu społecznym, i uzależniając życie wieczne człowieka od moralnie „dobrego sprawowania” w społeczeństwie. Tymczasem Bóg, wymieniając te synonimy „zła”, wskazuje, że nie ma człowieka, który byłby wolny od grzechu (od ducha Szatana), że nie istnieje „własna droga wybawienia od grzechu” i że grzechu nie wolno rozumieć w sposób fizyczny. Kiedy słyszymy wieści o zabójstwie, bałwochwalstwie czy nierządzie, to będąc przesiąknięci kościelną teologią, w wielu społecznościach ściśle zintegrowaną z ich kulturą, łatwo kojarzymy te czyny z „grzechem” i wiedzeni moralnym oburzeniem od razu je potępiamy. Nie zauważamy jednak, że Biblia w tej samej kategorii umieszcza także nienawiść, spory, zawiść, gniew, pogoń za zaszczytami, niezgodę, rozłamy, zazdrość, pijaństwo czy hulanki, które, z fizycznego punktu widzenia, są cechami charakterystycznymi każdego człowieka, bez wyjątków, nazywając je „grzechami”, a tych, którzy je popełniają, „odrzuconymi od dziedzictwa Królestwa Bożego” (Ga 5: 19-21). Nawet jeśli zignorujemy pijaństwo i hulanki, które można interpretować na różne sposoby, to wciąż pozostają jeszcze inne „naturalne” zachowania człowieka. Owym „negatywnym” cechom, które występują u każdego człowieka (nawet z fizycznego punktu widzenia), Bóg przeciwstawia coś, co nazywa „owocami Ducha”, na przykład miłość, radość, dobroć, wiarę itp. (Ga 5: 22), które łączy z cechami zbawionego wybrańca.
W rzeczywistości słowa te nie mają nic wspólnego z ludzkimi cechami. To po prostu zestaw synonimów zaczerpniętych z ludzkiego języka, które mają podkreślić duchowy kontrast pomiędzy duchem Szatana, który włada każdą duszą, a Duchem Bożym, który przychodzi na ratunek wybrańcom Bożym. To kolejny przykład na to, jak Biblia wyśmiewa ludzką interpretację „grzechu” i wprowadzane przez ludzi kategorie i podziały grzechu, choć można by też powiedzieć, że robiąc to, to człowiek naśmiewa się z Boga i z Jego przekazu. Człowiek, patrząc na grzech fizycznie, podczas „spowiedzi” pomija takie przymioty jak gniew, spór czy niezgodę, bo uważa je za błahe, i zdaje się na „komunię”, która ma według niego dokonać „dzieła oczyszczenia”. Tymczasem Biblia mówi, że popełniający te „błahostki” „idą na wieczne potępienie”. Wszystko to nie ma na celu powiedzieć nam, że za spieranie się z kimś idzie się na wieczne potępienie, lecz ma metaforycznie przeciwstawić ducha Szatana, który działa w każdym człowieku, Duchowi Bożemu, który działa tylko w zbawionych wybrańcach. Przy okazji przypomnijmy, że przed zbawieniem także wybraniec Boży jest pod wpływem „złego ducha” – „grzechu” – od którego „wybawia go Bóg”.
Choć nieustannie powtarzamy, że sami „nie możemy oczyścić się z grzechów” i że „potrzebujemy Boga”, udział Boga w zbawieniu traktujemy w kategoriach naszego zaproszenia, naszego „wyboru”, „łaski”, którą to my robimy Bogu. Z góry zakładamy, że ponieważ w naszych umysłach Bóg jest synonimem po ludzku rozumianego „Dobra”, to znaczy, że Bóg chce nas wszystkich ocalić z grzechu i tylko czeka na to, by człowiek mu na to łaskawie „pozwolił”. Czytając Biblię wybiórczo, a przede wszystkim rozumiejąc ją dosłownie, wybieramy te wersety, które wydają się podkreślać nasze własne uczynki i które są pułapką, a ignorujemy te, które mówią o uczynkach samego Boga. Z jednej strony niby sami „zapraszamy” Boga, a z drugiej reagujemy na wersety świadczące o tym, że to Bóg „zaprasza do zbawienia”, sądząc, że sami reagujemy na Boże „zaproszenie”, wypełniając w ten sposób Jego wolę. Wpadamy w pułapkę naszej własnej pracy, która przecież zaprzecza Łasce. Zwolennicy doktryny, która łączy Łaskę Bożą z pracą człowieka, szukają kompromisu pomiędzy działaniem Boga a działaniem człowieka. To właśnie oni głoszą „wolną wolę”, która zakłada, że człowiek jest rzekomą trzecią siłą duchową, niezależną od pozostałych dwóch – Boga i Szatana – które może dowolnie „zapraszać” lub „wypraszać” z własnej duszy. Wielu z nich głosi także „czyściec”, który rzekomo ma być „trzecią”, obok Nieba i piekła, lokalizacją, do której człowiek może trafić po śmierci. W każdym z tych przypadków dajemy się ponieść własnej wyobraźni. Na tej samej zasadzie „wierzymy”, że Bóg zamieszkuje w budynkach kościelnych, szczególnie w tak zwanym „tabernakulum”, czyli w małej szafce zamykanej na klucz, w której przechowuje się „Ciało Chrystusa”, czyli, jak mówi wielu, „Najświętszą Eucharystię”. Owszem, Biblia identyfikuje Boga ze „Świątynią”, ale to wszystko język metaforyczny, bo przecież „Bóg nie zamieszkuje w domu, który jest dziełem rąk ludzkich” (Dz 7: 48). W głębszym sensie „dzieło rąk ludzkich” to nasza własna praca, czyli własna droga do zbawienia, a więc droga zainicjowana przez Szatana. W rzeczywistości bowiem nasze własne uczynki to praca Szatana, czyli „działanie grzechu”. Podsumowując, słowo „grzech” jest w Biblii metaforycznym zaprzeczeniem słowa „Łaska”, tak jak wyrażenie „śmierć wieczna” jest zaprzeczeniem „życia wiecznego” (Rz 6: 23), bo w duchowej rzeczywistości to Szatan jest „grzechem” i „śmiercią wieczną”, a Bóg „Łaską” i „życiem wiecznym”.
Identyfikowanie zbaczania z drogi sprawiedliwości, bezbożności czy niewierności z „grzechem” w pewnym sensie pokrywa się z prawdą, lecz nie na płaszczyźnie dosłownego ich rozumienia. W sensie duchowym „zbaczanie z drogi niesprawiedliwości” oznacza bowiem, że nie jesteśmy w Chrystusie, który jest jedyną „Drogą” do zbawienia, a nie że raz „zbliżamy się do Chrystusa” (np. poprzez spowiedź, komunię czy dobre uczynki), a innym razem „oddalamy się od Chrystusa” (np. poprzez popełnienie „grzechu”, rozumianego w sensie fizycznym). Z kolei „bezbożność” świadczy o tym, że nie ma w nas Boga, czyli Ducha Świętego, a nie o tym, że dopuszczamy się czegoś po ludzku „złego” albo nie wierzymy w kościelne nauki, bez względu na to, czy robimy to świadomie, czy nieświadomie. Natomiast „niewierność” oznacza „brak daru wiary Chrystusa”, czyli brak Ducha (wiara jest bowiem jednym z owoców Ducha), a nie błędnie, po ludzku rozumianą „zdradę Boga i Jego przymierza”, w sensie czyjejś niereligijności. Ponadto w naszym pojęciu „grzechy”, bez względu na to, czy popełnia się je łatwo czy trudno, i bez względu na nasze starania, zawsze można łatwo „skorygować”, bo traktowane są jako moralnie błędne decyzje. Dlatego myśląc w ten sposób, nigdy nie będziemy w stanie zrozumieć powagi „grzechu” jako ducha, czyli mocy Szatana. Na co dzień „grzechy” rozpatrujemy w kategoriach osobistego, świadomego lub dobrowolnego odejścia od Boga, które to odejście widzimy jako podejmowanie niemoralnych z ludzkiego punktu widzenia decyzji. Tymczasem od Boga nie można „odejść” ani się do Niego „zbliżyć”. Z natury jesteśmy bowiem „daleko od Boga”, bo reprezentujemy ducha Szatana, czyli „grzech”. „Grzech” nie jest więc ani „zepsuciem relacji z Bogiem” ani „pokrzyżowaniem Bożych zamiarów względem tego świata”, bo Boży plan opiera się na przeznaczeniu z góry.
Podobnie „sakramenty” kościelne, zwane przez kościół „świętymi”, nie są „naprawieniem relacji z Bogiem” ani nie wpływają na zmianę niczyjego przeznaczenia. „Upadek stworzenia” nie jest skutkiem grzechu, lecz grzech jest obrazem „upadłej natury człowieka”, od samego jego poczęcia. Nie jest to „zaburzenie” relacji człowieka z Bogiem, relacji człowieka z innymi ludźmi czy relacji człowieka z samym sobą, bo człowiek rozpatruje te relacje w wymiarze fizyczności. Jeżeli bowiem karą dla człowieka za grzech jest śmierć, to poruszając się w wymiarze fizyczności, można by powiedzieć, że Boża obietnica życia wiecznego jest bez pokrycia, bowiem wszyscy patriarchowie wybrani przez Boga oraz apostołowie (nie licząc Judasza) czy Maria, ponieśli śmierć fizyczną. Tymczasem śmierć fizyczna jest jedynie obrazem tego, że każdy człowiek jest „grzesznikiem” (posiada w sobie ducha śmierci wiecznej), włącznie z Bożymi wybrańcami, aż do czasu ich zbawienia. Dlatego czytamy, że Jezus przyszedł „do grzeszników” (wybrańców).
Przy okazji wmawia się ludziom, że po ludzku zdefiniowany „grzech”, czyli „oddzielenie człowieka od Boga”, wywołuje w jego codziennym życiu, a nawet w psychice, różnego rodzaju nieszczęścia i cierpienia, które określa się jako „karę Bożą”. Tymczasem każdy człowiek ma do czynienia z różnego rodzaju cierpieniami, nieszczęściami i niepowodzeniami, bez względu na wyznanie czy jego brak. Mało tego, ateiści i ludzie areligijni często prowadzą życie szczęśliwsze i powodzi im się lepiej niż osobom identyfikującym się z Bogiem, zwłaszcza gdy ich religijność prowadzi do samoumartwienia, ogromnych ograniczeń i prześladującego poczucia winy, które zatruwają im psychikę, wywołując frustrację, a nierzadko agresję do tych, którzy „nie wierzą”, a dobrze sobie żyją. Fizyczne uzdrowienia, nazywane „cudownymi”, zdarzają się u różnych ludzi, także niewierzących. Jeśli jednak zdarzy się to w przypadku kogoś religijnego, od razu pada stwierdzenie, że to „miłosierdzie Boże” albo „zasługa Jego Łaski”. Dlatego często mówi się, że „kara Boża” to „Boża zemsta” za niewłaściwe zachowanie, która ma na celu „nawrócenie” niewiernego chrześcijanina bądź ateisty na instytucjonalnie rozumiane chrześcijaństwo. Tymczasem w ten sposób rozumiane „chrześcijaństwo” nie ma nic wspólnego z Chrystusem. To zwykła ideologia stworzona przez człowieka dla człowieka. „Prawdziwym chrześcijaninem”, podobnie jak „prawdziwym Żydem”, jest nie ten, kto przynależy do jakiejś grupy społecznej czy religijnej lecz „obrzezany” lub „ochrzczony” Duchem Świętym wybraniec Boży.
Pomimo, że „chrześcijanie” sami siebie nazywają „grzesznikami” – powołując się zresztą na Biblię (1 J 1: 8-10), bo w przeciwnym razie czyniliby kłamcą Boga, który nazywa nas „grzesznikami” – to jednak równocześnie podejmują własny wysiłek w ramach „walki z grzechem”. Myśląc, że „sakramenty”, takie jak chrzest, spowiedź czy komunia, wybawiają człowieka z grzechu, działamy właśnie na własną rękę. „Odpuszczenie grzechów przez Boga”, na które powołują się ludzcy kapłani, nie ma nic wspólnego z biblijnym „wyznawaniem grzechów dla ich odpuszczenia”. To jedynie biblijna metaforyka, która służy temu, by uświadomić człowiekowi, że jesteśmy „grzesznikami”, czyli przepełnieni duchem Szatana, dopóki Bóg ducha Szatana z nas nie usunie. Jeśli patrzymy na to w sposób fizyczny, to w zestawieniu z innymi wersetami w Biblii, które mówią na przykład, że „każdy, kto trwa w Chrystusie, nie grzeszy i nie może grzeszyć, bo narodził się z Boga” (1 J 3: 6-9), mamy pozorną sprzeczność. Choć z gramatycznego punktu widzenia można się tu doszukać czasu przeszłego czasownika „grzeszyć”, to wciąż nie dostrzegamy sedna. Tłumaczymy to sobie bowiem tak, że od momentu, gdy Bóg „darował nam nasze winy”, nie jesteśmy już „grzesznikami”. I wszystko by było w porządku, z wyjątkiem tego, że sami decydujemy, kiedy Bóg „darował nam nasze winy”. Zwykle uważamy, że ma to miejsce w momencie przyjęcia któregoś z kościelnych „sakramentów”. Od tej pory wmawiamy sobie, że oto jesteśmy wybrańcami. Owszem, duchowym sensem powyższego wersetu jest to, że człowiek (wybraniec), który otrzymał dar zbawienia, czyli dar Ducha, „nie może już więcej grzeszyć”, ale należy zrozumieć, że owym grzechem nie są nasze codzienne niecne zachowania, lecz obecność ducha Szatana w naszej duszy. Kiedy duch ten zostaje usunięty, nie ma już w nas grzechu, bo to ów duch jest grzechem. Człowiek nie ma jednak wpływu na działanie Boga ani na harmonogram Jego planu. Inni z kolei nalegają, że rolą człowieka utożsamiającego się z chrześcijaństwem jest zgranie swoich życiowych celów ze zbawieniem oraz z wolą i planem Bożym. Oznacza to, że można być zarówno „chrześcijaninem”, jak i „grzesznikiem”. Podkreśla się tu także ogromną rolę wspólnoty kościelnej w „nawróceniu zaginionej owieczki”. „Nawrócenie” jest więc traktowane jako ludzka „praca” – indywidualna lub zbiorowa.